- DartsPL
Zablokowany Michael Smith
Michael Smith na pewno należy do ścisłej czołówki najlepszych darterów świata. Jednak jego niemoc w kluczowych momentach turniejów rangi major nie jest już dla kibiców obiektem do współczuć, a przerodziła się w pole pełne śmiechów, żartów i memów.
Gdy okazało się, że w najlepszej czwórce UK Open zostali Barry, O’Connor, Noppert i Smith wydawało się, że Anglik w końcu musi sięgnąć po pierwszy telewizyjny tytuł w karierze. Czas pokazał, że Michael będąc zdecydowanym faworytem i mając za swoich rywali – co by nie mówić – słabszych graczy i tak nie jest w stanie pokonać swoich demonów. Ostatnio zaczęto stawiać pytanie nie kiedy BullyBoy wygra pierwszego majora, tylko czy w ogóle będzie w stanie to zrobić.
Widowiskowy, ale do czasu
W 2020 roku narracja wokół Michaela Smitha była dość jasna. Niebywale utalentowany gracz, który musi otrzaskać się na najwyższym poziomie i za jakiś czas będzie numerem jeden w PDC. Mówiono o tym w studiu SkySports. Podobne tezy stawiał Kuba Łokietek udzielając wywiadu na łamach DartsPL. Trudno jest w darcie stwierdzić czy ktoś ma talent czy jest po prostu tytanem pracy i swoją pozycję zawdzięcza wielogodzinnym treningom przy tarczy. Jeśli wierzyć plotkom to wrodzoną umiejętność do gry w lotki ma Gary Anderson. Podobno oddając pierwsze rzuty w życiu trafiał w potrójną 20. Szukając dartera, który wylewa siódme poty na treningach (jeśli można użyć tego sformułowania w przypadku darta), wskazałbym Gerwyna Price’a. U Walijczyka widać automatyzmy wyćwiczone, a potwierdza to skuteczność na podwójnych, które trafiałby pewnie zbudzony w środku nocy. Jeśli chodzi o głównego bohatera dzisiejszego tekstu, czyli Smitha, uważam że więcej w jego grze talentu niż rzemieślniczej pracy. Opinię tę opieram przede wszystkim na płynnym i szybkim rzucie oraz zdolności do zgarniania regularnie wysokich wartości. Nie chce przy tym odmawiać mu zapału do pracy, bo sam Anglik wielokrotnie mówił w wywiadach dla PDC, że ciężko trenuje, a ostatnio więcej czasu poświęca na podwójne, bo one są jego piętą achillesową. Gdy oglądałem pierwsze mecze BullyBoya w telewizji z miejsca stał się jednym z moich ulubionych graczy. On naprawdę potrafi szybkimi rzutami porwać tłumy. Często wydaje się, że najpierw rzuci, a dopiero potem pomyśli, ale to tylko złudzenie. Od początku do końca wie w co celuje i co jest mu potrzebne, żeby osiągnąć satysfakcjonujący wynik. Problem pojawia się, gdy mecz wkracza w decydującą fazę. Grymas na twarzy Smitha po nietrafionych podwójnych lub podejściach bez potrójnych wszyscy znamy doskonale. W pewnym momencie próżno było szukać uśmiechu na jego ustach. Odnosiłem wrażenie, że Anglik przy tarczy zachowuje się jakby po prostu musiał odbębnić swój dzień w pracy i nie mógł się doczekać końca zmiany, a potem powrotu do domu. Gwoździem do trumny w wielu starciach była skuteczność na podwójnych. Smith bardzo często podchodzi do wysokich checkoutów, co wynika z wysokiego procentu trafionych potrójnych. Jest niezły na bullu, co tylko ułatwia zejścia powyżej 100 punktów. Ile razy byliśmy świadkami minimalnych pomyłek Smitha na double’ach? 160 do końca – 120 w tarczy i pudło na D20. 140 do końca – 120 w tarczy i pudło na D10. 156 do końca – 120 w tarczy i pudło na D18. 144 do końca – 120 w tarczy i pudło na D12. Bez liku! Na początku myślałem, że to kwestia pośpiechu. Przecież zawsze można pójść w ślady Crossa czy van den Bergha i po dwóch dobrych lotkach zrobić sobie przerwę przed trzecią. Wziąć głęboki wdech i postarać się odstresować. Ale to nie w technice tkwi błąd. Przecież van Gerwen też bez przerwy oddaje trzeci rzut, a procent trafionych podwójnych jest u niego zwykle dużo wyższy niż u Smitha. Problemem u Michaela jest to, że gdyby podczas treningu 10 razy podszedł do topa, to pewnie 8-9 razy by go trafił. Na scenie, a zwłaszcza w najważniejszych fazach turnieju czy meczu te proporcje lubią się odwrócić.
Jakiś czas temu, widząc pechowo przegrane mecze Smitha na scenie, po ludzku mu współczułem. Za każdym razem widać było jak bardzo mu zależy, a brakowało zawsze tak niewiele. To skończyło się kryzysem. Wypadnięciem z TOP10 Order of Merit. Utratą radości z gry, o czym już wspominałem. W drugiej połowie 2021 wydawało się, że widzimy nowego, odbudowanego Anglika. Powiedział, że uporał się ze swoimi demonami. Wydaje się, że faktycznie jest lepiej. Rzadziej zdarzają mu się wpadki z niżej notowanymi rywalami. Nie ma aż tak dużych wahań formy. Wytrzymywał presję z największymi – niech przykładem będą ostatnie Mistrzostwa Świata PDC, gdy eliminował Price’a, Claytona i Wade’a. Ale co z tego, skoro i tak nie jest w stanie wygrać turnieju? Smith w finałach staje się łagodny jak baranek. Po prostu boi się zwycięstwa. Kolejny problem BullyBoya jest taki, że nie potrafi w trakcie meczu wstać z kolan. Jak nie idzie, to po prostu nie idzie. Częściej oglądaliśmy comebacki przeciwników Michaela niż jego samego. Wynika to z tego, że jego gra bardzo jest zależna od poprzednich rzutów/legów/meczów. Jeśli poczuje, że jest w „gazie” to nie ma na niego równych. Jeśli gra nie jest przekonująca to prędzej czy później odpadnie z turnieju, a to właśnie nie powinno charakteryzować najlepszych. Nie zawsze nasza dyspozycja jest dobra, ale gracze tego formatu powinni potrafić przepychać mecze kolanem. Z podobnym problemem zmaga się Krzysiek Ratajski. Może nie jest przypadkiem, że obaj jeszcze na scenie nie wznieśli trofeum w górę. Wszyscy są świadomi niedoskonałości Smitha, ale PDC i tak patrzy w jego stronę przychylnym okiem. Seryjne maksy, 140-tki czy podejścia do wysokich checkoutów porywają tłumy. Fakt jest taki, że Anglik zapewnia kapitalne widowiska w swoich meczach, tylko rzadko kiedy kończą się happy endem.

Mecze Michaela Smitha nigdy nie są nudne. Anglik potrafi porwać fanów swoją widowiskową grą, ale zdarza mu się również zawieść w najważniejszym momencie